- Cmok, cmok, cmok - mlaskają gumowe buty mojego taty, wyciągane z każdym krokiem z miękkiego błota. Co jakiś czas otwieram zaspane oczy i sprawdzam, gdzie już jesteśmy. Tato niesie mnie śpiącą na barana. Wracamy ze sklepu do domu. Jest już dobrze po północy. Sklep zamyka się dopiero wtedy, kiedy wyjdzie z niego ostatni klient. Dziś rodzice przywieźli z Czarnej towar i świeży chleb. Kiedy już nie dałam rady kręcić się wśród kupujących, pijących wino, przybyłych żeby pogadać z innymi, zasnęłam pod ladą obok ułożonego w kilku rzędach pachnącego chleba. A teraz wracamy do domu. Tato poświeca sobie latarką. Po wyładowaniu towaru odstawił do domu wóz i konie, żeby odpoczęły i nie stały bez potrzeby pod sklepem. Mieszkamy spory kawałek od niego i trzeba z głównej, też błotnistej i dziurawej drogi zejść na ścieżkę, która biegnie obok pustych pobojkowskich chałup. Kiedy wracam czasem sama, głośno śpiewam żeby zagłuszyć strach, że coś za mną idzie. To jakieś naiwne, bo mój głos odbija się od pustych chałup i brzmi niemiło, jakby ktoś mnie przedrzeźniał. Czasem trudno utrzymać równowagę na rzuconych byle jak przez błoto grubych belach ze starej chyży. Łatwo wtedy poparzyć się rosnącymi wszędzie pokrzywami. Nasz dom ma dziurawy dach i bywa, że w czasie deszczu budzę się w nocy cała mokra. Tato sprawdza gdzie są przecieki i podstawia wiadra, miski i garnki. Mamy dużą kuchnię z glinianym piecem. Z jednej strony jest wbudowane żeliwne korytko. Wystaje trochę z pieca i tam ma przykrywkę. Kiedy nawet nie pali się od rana, można stamtąd wieczorem naczerpać ciepłej wody. W izbie są trzy okna - dwa na podwórze a jedno z widokiem na górę, za którą jest las. Pod tym oknem stoi drewniana skrzynia przywieziona z Krystynopola. Służy nam jako stół, a w środku leżą kożuchy, materiały i inne "skarby". Z boku, jakby w szufladzie, znajdują się ważne dokumenty. Pod jednym z okien od podwórka stoi moje łóżko na grubych drewnianych nogach.